Tytuł: Skald. Karmiciel Kruków
Autor: Łukasz Malinowski
Wydawca: Instytut Wydawniczy ERICA
Ilość stron: 420
Ocena: +4/6
Ainar Skald to niezwykle utalentowany
pieśniarz biegły nie tylko we władaniu językiem, ale również
bronią, co niejednokrotnie ma okazję udowodnić. Uciekając przed
depczącym mu po piętach Haraldem Hakonssonem – chcącym zemścić
się za śmierć synów i zbezczeszczenie czci córki – układa się
z przeciętnie inteligentnym Erlingiem Eysteinssonem, którego
postanawia wykorzystać dla osiągnięcia swoich celów. Za sprawą
Ainara krew dzielnych wojowników leje się naprawdę obficie, co
zmusza pieśniarza do ucieczki na Wsypę Lodów, gdzie spędza pewien
czas na próżniactwie i pomaga w pozbyciu się żądnego zemsty
drauga. Ucieczka mężczyzny przed mało chwalebną przeszłością
nie kończy się jednak w tym miejscu, jako że Skald zaszywa się
także na Wyspie Irów w pozornie spokojnym męskim klasztorze.
Niestety, nieszczęścia zdają się kroczyć za nim krok w krok i
także tutaj nie może zaznać odpoczynku, albowiem w klasztorze giną
mnisi, zaś jemu ktoś podrzuca trzyletnią dziewczynkę nieubłaganie
uważającą go za swojego ojca. Czy obecność dziecka może mieć
coś wspólnego z Czarnowłosą zjawą nawiedzającą mężczyzn we
śnie i na jawie? I czy to ta jakże ulotna nieznajoma kobieta zabija
swoich kochanków?
Prawdę mówiąc, Skald. Karmiciel
Kruków to powieść, której na samym początku trochę się
przestraszyłam, jako że nie spodziewałam się takiego natłoku
obcego słownictwa, które zawsze utrudnia czytanie i wprowadza pewne
zamieszanie. Oczywiście, należy potraktować to jako cenną lekcję
przybliżającą nam dawną Skandynawię, jej język i elementy
kulturowe, jednakże czytelnik musi również uzbroić się w
cierpliwość i dzielnie przebrnąć przez pierwsze kilkadziesiąt
stron. Im dalej posuwamy się jednak w lekturze, tym płynniejszy
wydaje się nam styl autora, z tym większą łatwością wczuwamy
się w klimat powieści. Tak więc, w pewnym momencie możemy
całkowicie poddać się fali przygody, kiedy pozbywamy się tego, co
w mniejszym, bądź większym stopniu irytuje w pierwszym rozdziale.
Trochę bardziej rozwlekłym, chociaż
nadal drobnym minusem powieści jest waga, jaką autor przykłada do
pieśni tworzonych przez głównego bohatera. Od czasu do czasu mamy
okazję poznać wzbogacone o fachowe nazewnictwo sposoby sklecania
pieśni, na które niezainteresowany tematem czytelnik machnie ręką,
a nad którymi z chęcią tu, czy tam rozwodzić się będzie Ainar.
Nazwijcie mnie ignorantem, ale prawdę mówiąc nie wiem, czym tak
naprawdę zachwyca się nasz ekscentryczny pieśniarz i wydaje mi się
to trochę nazbyt pompatyczne. Niemniej jednak, z powodzeniem można
przymknąć na to oko, jako że taki już urok Ainara Skalda, a
przecież każdy ma jakieś zboczenie, więc dlaczego on miałby być
go pozbawiony?
Bardzo ciekawym, chociaż ryzykowanym
posunięciem było odniesienie się w powieści do mało popularnego
oblicza dawnej religii skandynawskiej. O ile znacznej większości
osób wikingowie zawsze kojarzyć się będą z Odynem i Thorem, o
tyle pan Łukasz Malinowski postanowił otworzyć nam oczy i pokazać,
że nawet pogańskie wierzenia Skandynawów miały naprawdę wiele
imion. Tym bardziej interesujący jest więc drobny dodatek na końcu
książki, który odnosi się do wierzeń dawnych ludów
skandynawskich. A skoro w temacie religii jesteśmy. Wbrew pozorom,
zdecydowanie większa część powieści porusza temat
chrześcijaństwa, z którym mamy do czynienia już od pierwszej
strony, gdzie natykamy się na prawiącego kazanie mnicha. Do tej
konkretnej religii powracamy także przy okazji obszernego epizodu
rozgrywającego się w klasztorze, gdzie zauważamy zarówno
niedorzeczne oblicze chrześcijaństwa, jak i jego świętobliwą
twarz pokutującego męczennika. Jednym pogaństwo i chrześcijaństwo
pasować będą do siebie jak pięść do oka, inni z pewnością
uznają, iż nie sposób pisać o wikingach i nie poruszyć tematu
coraz powszechniejszych wierzeń monoteistycznych. W tym temacie
ocenę pozostawiam Wam.
I w końcu, największy plus książki,
czyli fakt, iż autor uchylił delikatnie drzwi tajemnicy życia po
śmierci. Otóż jesteśmy świadkami stosunkowo krótkiego
wydarzenia z pośmiertnego życia Ainara Skalda, które okazuje się
zdecydowanie szczęśliwsze, niż to ziemskie. Piwo, kobiety, walka i
nieśmiertelność – czegóż chcieć więcej? Jak widać,
chrześcijańskie piekło nie wyciągnęło swoich ognistych macek po
duszę tego dzielnego wojownika. Równie interesujący okazał się
motyw drauga będącego chodzącym trupem w zaawansowanym stadium
rozkładu. Powiem szczerze, nie spodziewałam się tego, że naszemu
bohaterowi przyjdzie walczyć z istotą, którą my nazwalibyśmy po
prostu zombie, a jednak autor odważnie wchodzi na ścieżkę
folkloru, który w jego powieści jest równie żywy, co nasz dzielny
Skald. Także historia zatytułowana Wielość i Jedność stanowi
nie lada gratkę dla czytelnika lubującego się w nutce
paranormalnego klimatu oraz niebezpiecznych zagadkach z trupem w tle.
Podsumowując, Skald. Karmiciel
Kruków to powieść, która
mimo niepewnego początku naprawdę wciąga. Jej lektura sprawia
przyjemność, niejednokrotnie wywołuje na twarzy uśmiech, a przede
wszystkim zapewnia rozrywkę, której ulega się z rozkoszą.
Wierzcie mi, warto przymknąć oko na początkowe niedociągnięcia
pierwszej opowieści by później odczuć satysfakcję przy okazji
kolejnych historii.
Mam, bo lubię takie powieści, ale jeszcze się nie zabrałam.Historie o Wikingach są moimi ulubionymi ostatnimi czasy:)
OdpowiedzUsuńHmmm z jednej strony brzmi w miarę ciekawie, ale jakoś nie jestem przekonana, żeby po nią sięgać.
OdpowiedzUsuńObce słowa, skandynawskie odnośniki, rozwlekanie... No nie wiem czy na pewno to takie 'drobne' minusy. Nie potrafię niestety przymknąć na nie oka :/ Czekam na kolejną recenzję Kuroshitsuji :)
OdpowiedzUsuń